Na ferie zimowe wyjeżdżaliśmy nieco kaszlący i zakatarzeni, wierząc, że świeże górskie powietrze wpłynie na nas ozdrowieńczo, jak się później okazało nie wszystkim jego działanie pomogło.
Ponieważ pogoda sprzyjała kolejny dzień po przyjeździe spędziłam z rodzinką na stoku narciarskim, korzystając z uroków prawdziwej zimy i w miarę dobrym samopoczuciu. Wieczorem jednak wszystkie objawy mocno się nasiliły, chociaż noc minęła w miarę spokojnie. Tak naprawdę poddałam się dopiero następnego dnia po śniadaniu i poszłam do łóżka chorować. Po paru godzinach postanowiłam podejść do sprawy po swojemu, czyli po refleksologicznemu (nie pytajcie dlaczego tak późno). Mając pod ręką pudełko z maścią rozgrzewającą rozpracowałam intensywnie o jego krawędzie wszystkie opuszki palców, czyli refleksy zatok, trwało to może 20-30 minut. Po upływie tego czasu poczułam, że moja głowa staje się coraz lżejsza, że obręcz, która ściskała moje skronie zwolniła swój ucisk i że obrzęk zatok wyraźnie zszedł. Kiedy minęło następne 30 minut ja byłam gotowa do tego aby wstać i udać się na posiłek. Od tej chwili pożegnałam się z chusteczkami, do wieczora wróciło dobre samopoczucie i zdrowie. Niech żyje refleksologia!
Aby jednak nie było za łatwo kolejną ofiarą wirusów był mój dziewięcioletni syn, który po szaleństwach na stoku przekaszlał pół nocy. Po moich doświadczeniach postanowiłam nie czekać tylko jeszcze przed południem rozpracowałam mu na rękach klatkę piersiową, refleks płuc i oskrzeli, mimo protestów z jego strony, ponieważ znalazłam tam parę bardzo wrażliwych i bolących miejsc, zaś przed snem wykonałam to samo na stopach, dodając jeszcze palce i śródstopie. Skutecznie, ponieważ kolejna noc i następne minęły spokojnie.
W drodze powrotnej nie obyło się bez incydentów i mojej ingerencji. Tym razem sprawa wyglądała poważnie, ponieważ podczas długotrwałej jazdy samochodem nasiliły się u mojej 14 letniej córki objawy choroby lokomocyjnej, a kilkukrotne wymioty spowodowały znaczne wychłodzenie ciała i bardzo złe samopoczucie. Nie mogliśmy sobie pozwolić na dłuższy postój ponieważ do celu pozostało 300 kilometrów a późna pora nie sprzyjała nam i kondycji kierowcy. Zatrzymaliśmy się na przysłowiowe 15 minut. Postanowiłam zadziałać, jak na rasowego refleksologa przystało. Wzięłam jej zmarznięte ręce w swoje dłonie i rozmasowałam próbując najpierw rozgrzać nieco, potem poprosiłam aby wzięła parę głębszych oddechów i postarała się uspokoić a ja w tym czasie rozpracowałam dokładnie przeponę i splot słoneczny, potem klatkę piersiową. Widziałam, jak stopniowo schodzi z niej całe napięcie, jak zaczyna nabierać kolorów na twarzy. Następnie rozmasowałam wnętrze dłoni i po chwili usłyszałam upragnione „Dziękuję, czuję się lepiej”.
Ponieważ Mąż nalegał aby już ruszać, a ja wiedziałam, że muszę jeszcze chwilę popracować na dłoniach córki dla utrwalenia efektu, usiadłam koło niej w samochodzie i dalej delikatnie, bardziej już masując niż rozpracowując, pracowałam na rękach. Po piętnastu minutach córka smacznie zasnęła na moim ramieniu, a ja odetchnęłam z ulgą ale też z ogromną satysfakcją i podziwem dla możliwości ludzkiego ciała przy wsparciu działaniami refleksologa.